Notice: A non well formed numeric value encountered in /home/godsking/public_html/processwire/site/templates/_header.php on line 15

Notice: A non well formed numeric value encountered in /home/godsking/public_html/processwire/site/templates/_header.php on line 16

Notice: A non well formed numeric value encountered in /home/godsking/public_html/processwire/site/templates/_header.php on line 17

Notice: A non well formed numeric value encountered in /home/godsking/public_html/processwire/site/templates/_header.php on line 19
God's Kingdom Ministries
Serious Bible Study

GKM

Donate

Rozdział 3: Rozpoczęcie słuchania głosu Boga

Słuchanie głosu Boga jest wysoce subiektywne i z tego powodu trudne do nauczenia a nawet do objaśnienia. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby Bóg przemawiał do nas głosem słyszalnym, choć mogłoby być wówczas problemem, jak zastosować się do tego, co On powiedział. Na podstawie mojego własnego doświadczenia oraz rozmów z innymi doszedłem do wniosku, że nie ma szczególnych korzyści w słuchaniu Boga, mówiącego głosem słyszalnym (z wyjątkiem upośledzonych słuchowo). Jakość objawienia nie jest ani wzmocniona, ani pomniejszona przez natężenie Jego głosu.

Pewnego razu Eliasz, siedząc w grocie góry Horeb, potrzebował usłyszeć wieści od Boga. Najpierw powiał wielki wiatr, „ale Pan nie był w wichurze” ( 1 Krl 19:11). Poczym było wielkie trzęsienie ziemi lecz „Pan nie był w trzęsieniu ziemi”. Tak samo było z ogniem. Na koniec „po tym ogniu - szmer łagodnego powiewu” doszedł do niego i okazał się być głosem Boga. Doświadczenie Eliasza w słuchaniu szmeru łagodnego powiewu miało za zadanie nauczyć i jego i nas, że pragnieniem Boga jest przemawianie do nas z wewnątrz, a nie z zewnątrz gromkim głosem. Pragnieniem Boga jest, żebyśmy rozwinęli duchowe uszy tak, byśmy mogli słuchać Go, przemawiającego w każdej sytuacji, sprawie lub osobie, nie ważne, jak skromne byłoby to źródło.

W rzeczywistości częścią Bożego treningu jest przemawianie do nas na różne sposoby. Robi On to, by zapobiec naszemu popadnięciu w rutynę jak wówczas, kiedy słyszymy Go jedynie mówiącego przez określonych ludzi. Przypuszczalnie najbardziej oczywistym problemem dzisiejszego Kościoła jest to, że wielu Chrześcijan nie umie słuchać nikogo z wyjątkiem księdza, pastora lub uznanego proroka. Nie  słyszą głosu Boga, mówiącego przez małe dziecko, gościa, znanego „heretyka” lub wroga. Dzieje się tak częściowo z powodu istnienia mechanizmu kontrolnego w strukturze Kościoła, usprawiedliwionego przez kapłana potrzebą ochrony „owieczek” przed drapieżnikami. Jednak często podskórnym motywem jest potrzeba uzależnienia ludzi od ich własnego kościoła lub pastora tak, żeby utrzymać ich w kościele lub w obrębie grupy wyznaniowej.

Niestety, tego rodzaju „ochrona” zwykle hamuje rozwój duchowy wiernych. Nikt nie nauczy się słuchania prawdziwego głosu Boga bez nauczenia się, jak uporać się z objawieniem, które przychodzi od idoli w jego sercu. Przywódcy muszą pozwolić nawet na swobodne wypowiadanie fałszywych objawień, żeby uczyć ludzi, jak rozeznać samodzielnie, dlaczego są one fałszywe. To również jest częścią Bożego treningu. Bóg dał nam po to prawo i zasady, żebyśmy poznawali i rozróżniali prawdę od fałszu. Lecz, gdy dozwolony jest tylko jeden punkt widzenia, ludzie nie mają nigdy okazji  praktykowania duchowego rozeznania.

To sytuacja pełna ironii a nawet trochę tragiczna, że liderzy Kościoła rozdarci są pomiędzy chęcią przyczynienia się do duchowego wzrostu wiernych, a chęcią zachowania ich w fazie duchowych niemowląt tak, żeby nie dorośli i nie „opuścili domu”. Jest to obowiązek dany kierownictwu przez Boga, żeby działali, jak duchowi ojcowie. To jest, w pewnym sensie powinni doprowadzić do utraty swego stanowiska pracy. Powinni doprowadzić wiernych do duchowej dojrzałości tak, żeby ci z kolei mogli stać się duchowymi ojcami kolejnych niemowląt w Chrystusie.

Lecz tak, jak nasze fizyczne dzieci rzadko podzielają wszystkie poglądy i wartości swoich ojców, tak samo jest z dziećmi duchowymi. W rezultacie często duchowy wzrost pada ofiarą na ołtarzu jedności. Przywódcy Kościoła obawiają się różnorodności, gdyż w ich mniemaniu równa się ona rozłamowi – i rzeczywiście tak się często dzieje. Lecz rozwiązaniem nie jest walka z różnorodnością poglądów i objawień. Rozwiązaniem jest wpojenie ludziom zasady miłości, za sprawą której różnorodność nie będzie przyczyną rozłamu i rozpadu. W tym niedoskonałym świecie jest to trudne do zrobienia, ale duchowi ojcowie mają za zadanie stanowić przykład Chrześcijańskiej miłości. Większość ludzi odpowiedziałaby na taki przykład, a ci obojętni niech idą swoją drogą.

Jak ja zaczynałem słuchać w młodości

Z perspektywy czasu teraz rozpoznaję fakt, że często słyszałem głos Boga w dzieciństwie. Do pewnego stopnia zdawałem sobie nawet sprawę, że to Bóg do mnie przemówił, a przynajmniej do pewnego stopnia okazyjnie objawił mi Siebie. Myślę, że najbardziej szczerzy Chrześcijanie mogliby również podać przykłady ze swojego życia, gdy Bóg komunikował się z nimi na pewnym poziomie.

Właściwie, stąd wiemy, że Bóg istnieje. Nie jest to kwestia naukowego pomiaru, lecz subiektywnego sposobu, w jaki Bóg komunikuje się z nami na poziomie osobistym. Takie doświadczenie staje się częścią naszej istoty, naszą duchową genetyką, gdy nie możemy już dłużej zaprzeczać istnieniu Boga tak, jak i nie możemy zaprzeczyć, że oddychamy powietrzem, którego nie widzimy.

Byłem wychowywany w kościele ewangelickim, syn misjonarzy. Nie pamiętam takiego okresu, w którym nie wierzyłbym w Boga. W wieku siedmiu lat zostałem zachęcony do „oddania swego serca Bogu”, po czym oznajmiono mi, że zostałem „zbawiony”; ale i tak wiem teraz, że wierzyłem w Boga dużo wcześniej, niż zostało to sformalizowane i ustanowione przy ołtarzu.

Większe znaczenie miał dla mnie dzień, gdy zostałem ochrzczony w wieku dwunastu lat, w rzece na jednej z Filipińskich wysp. Powstrzymywałem się od chrztu, bo nie byłem jeszcze doskonały i w swym młodym umyśle tak rozumiałem naukę kościoła, że nie mogę być prawdziwie zbawiony, dopóki nie stanę się doskonały. Prosiłem więc Boga o zbawienie setki razy, bo zawsze następnego dnia zdarzyło mi się w jakiś sposób zgrzeszyć – a to przez kłótnię z innym dzieckiem misjonarzy, lub przez utratę panowania nad sobą. Było to dla mnie dowodem, że nie prosiłem Boga o zbawienie wystarczająco szczerze. Ostatecznie, gdybym  był wystarczająco szczery, gdy prosiłem o zbawienie, z pewnością nie grzeszyłbym ponownie tak szybko!

Stąd nie mogłem z czystym sumieniem uczestniczyć w chrzcie wraz z innymi dziećmi tamtego dnia w maju 1962 roku. Lecz zaledwie na dwie godziny przed tym wydarzeniem Bóg nagle przywiódł mi na myśl, że przecież sami misjonarze również nie są doskonali. Słyszałem ich rozmowy o tym, że niektórzy z nich są kłótliwi i trudno ich zadowolić. Było jasne, że mają oni takie same problemy, jak ja – dwunastolatek. A przecież nie wątpiłem, że są oni Chrześcijanami. Dlatego doszedłem wówczas do wniosku, że nikt nie musi być perfekcyjny, by być zbawionym, bo gdyby tak było, Kościół znalazłby się w poważnych opałach.

Zostałem ochrzczony tego dnia w 1962 roku. Co ważniejsze, Bóg przemówił do mnie cichym głosem i to zmieniło moje całe dalsze życie. Począwszy od tego dnia wiedziałem, że jestem Chrześcijaninem – nie dlatego, że zostałem ochrzczony, lecz z powodu boskiego objawienia. Po usłyszeniu głosu Boga narodziła się we mnie wiara na poziomie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem.

Doświadczenie słuchania na wyższym poziomie.

Byłem asystentem pastora w Arizonie przez 6 lat, od 1975 do 1981 roku, po czym zorganizowałem swój własny kościół w Nowym Meksyku. Lecz Bóg miał dla mnie inne plany. Wiedziałem od najmłodszych lat, że zostałem powołany do duszpasterstwa, a jednak wiedziałem też, że nie mam powołania do bycia pastorem. Niemniej jednak, jako asystent pastora miałem odbyć trening w celu uruchomienia pewnego dnia własnego kościoła. Wydawało się, że duszpasterstwo równa się byciu pastorem.

Kiedy w końcu rozpocząłem działalność w swoim kościele, w 1981 roku, moje doświadczenie duszpasterskie trwało tylko kilka miesięcy. Po czym Bóg usunął mnie z tej roli raczej siłowo i umieścił mnie w dyscyplinującym cyklu czasowym, trwającym 414 dni; cykl ten nazywamy „Czasem Przeklętym” (zobacz naszą książkę: „Sekrety czasu”). W czasie tego 414-dniowego okresu, w 1982 roku Bóg doprowadził mnie do kresu mojej wytrzymałości. Dopiero wówczas nauczyłem się słyszeć głos Boga na poziomie, który wydawał mi się wcześniej niemożliwy. Zrezygnowałem ze stanowiska pastora 5 grudnia 1981 roku i spędziłem następny rok na szukaniu Boga, nie wiedząc, jaki kierunek chce On nadać mojemu życiu. Jedno wiedziałem z instynktowną pewnością, że: nigdy już nie będę pastorem. Pamiętałem od najmłodszych lat, że to nie jest ten rodzaj posługi, którą Bóg dla mnie przeznaczył. I tak, choć miałem około sześciu ofert stanowiska pastora od różnych grup wiernych, na wszystkie odpowiedziałem odmownie. W lutym 1982 roku poznałem rodzinę z Teksasu, która wiedziała, jak się modlić i słyszeć głos Boga. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem, że to możliwe: pomodlić się i uzyskać natychmiastowe odpowiedzi od Boga! To było rewolucyjne przeżycie.

20 marca 1982 roku doszedłem do punktu, w którym wiedziałem, że muszę uzyskać odpowiedź od samego Boga. Czy Bóg mnie odrzucił? Czy o mnie zapomniał? Czy faktycznie miałem powołanie do duszpasterstwa? Jeśli tak, to do jakiego rodzaju? Klęczałem na podłodze małego domu w Wisconsin i modliłem się z całego serca, żeby poznać wolę Boga w kwestii mojego życia. Nie otrzymałem objawienia w tamtym momencie, lecz 10 dni później pojechałem na konferencję Paschalną w Lexington, Kentucky, gdzie usłyszałem wieści od Boga. 

Pierwszego ranka tamtej konferencji, 1 kwietnia 1982 zorganizowano nieformalne spotkanie modlitewne z myślą o ludziach w potrzebie. Podszedł wtedy do mnie mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie spotkałem, żeby się za mnie pomodlić. Położył rękę na moim ramieniu i zaczął prorokować. W tym proroctwie Bóg udzielił mi odpowiedzi na wszystkie moje pytania, które zadałem 20 marca. Słuchałem w przeszłości kilka razy proroków i ich wypowiedzi na spotkaniach, lecz po raz pierwszy Bóg przemówił do mnie osobiście w takiej formie.

Wtedy zrozumiałem, dlaczego Bóg dał Kościołowi proroków (Ef 4:11I On ustanowił jednych apostołami, innych prorokami, innych ewangelistami, innych pasterzami i nauczycielami”) i dlaczego wciąż potrzebujemy darów Ducha w dzisiejszym Kościele. Być może inni nie potrzebowali słowa od Boga po pierwszym wieku naszej ery, lecz ja z pewnością tak. Manna słowa podtrzymywała mnie przez resztę tego bardzo trudnego roku.

Siedem tygodni później pojechałem do Kanady na konferencję w czasie Pięćdziesiątnicy (późny Maj). W tamtym czasie nie miałem samochodu i bardzo mało pieniędzy. Kupiłem więc bilet w jedną stronę, bo zabrakło mi 10 dolarów na zakup powrotnego. Jednym z wielkich nauczycieli na tamtej konferencji był brat Gustav Hoyer, profesor profesorów, matematyk, astronom i nauczyciel Biblii, człowiek pięknego ducha. Jedna z rzeczy, które powiedział i która zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, bym je zapisał w swoich notatkach, to słowa: „Pierwszą rzeczą, której potrzebujemy ponad wszystko jest duch rozeznania”.

Ralph Barney i John Green przekazali w ostatnim dniu tej konferencji bardzo namaszczoną wiadomość o przejściu przez trzecią zasłonę. Wezwano tych, którzy zdolni byli słyszeć, by wystąpili i zadeklarowali: „Przez wiarę przechodzę przez trzecią zasłonę do Miejsca Najświętszego”. Byłem jednym z wielu, którzy wystąpili. Nie wiem, jaki to miało skutek dla innych, lecz na moje życie miało to wpływ ogromny, gdyż przekonałem się, że od tego czasu przez wiele miesięcy ilekroć się modliłem, byłem w obecności Ducha Świętego. Czułem to fizycznie. W pierwszej chwili myślałem, że to zbieg okoliczności, lecz ta obecność pozostała nawet potem, gdy powróciłem już do domu.

Ostatniego dnia konferencji miałem trochę czasu, by zagrać na pianinie (to moje ulubione hobby). Kiedy grałem, podeszła do mnie jakaś pani i włożyła mi coś do kieszeni koszuli. Sprawdziłem, co to, gdy skończyłem grać. To było 10 dolarów. Bóg przypomniał mi, że zna wszystkie moje potrzeby i zawsze zaopatrzy mnie i wesprze. 

Wróciłem do domu 26 maja. Następnego dnia rozpocząłem modlitwę i post w intencji otrzymania umiejętności słyszenia głosu Boga i dostępu do Jego oblicza w procesie przygotowań do swojej służby. Trzeciego dnia postu studiowałem historię o 40-o dniowym poście Jezusa na pustyni i o tym, jak przezwyciężył kuszenia. Sprawiło to, że byłem zdeterminowany pościć 40 dni, jeśli byłoby to konieczne, by usłyszeć Jego głos! Lecz Bóg ulitował się nad moją ignorancją i przekazał mi tego samego wieczoru wiadomość za pośrednictwem przyjaciół z Teksasu. Zadzwonili oni około drugiej w nocy z przeprosinami, by przekazać mi następujące słowa:

Steve słusznie zauważył, że powinien pościć w tym okresie przygotowania do wielkiego kroku w nauce, jaki zamierza poczynić… Trzy dni powinny wystarczyć do pozbycia się wystarczającej ilości śmieci tego świata, żeby umożliwić Mojemu Duchowi swobodne poruszanie się w jego ciele, które jest Moją świątynią… Nie musisz pościć tak długo, by osłabiło to twój system.

Przyjaciele nie wiedzieli, że zakończyłem właśnie trzydniowy post, wiedziałem więc, że to wiadomość od Boga, żeby nie pościć dłużej. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że umiejętności słyszenia głosu Boga nie nabywa się przez post, czy inne zabiegi dyscyplinujące. Może to pomóc niektórym, lecz nie jest to decydujący czynnik. Jest to bardziej kwestia skupienia i świadomości. Zacząłem słyszeć, gdyż skupiłem swoją uwagę na Bogu z wewnętrznym pragnieniem słuchania Jego głosu, które było większe niż wszystkie inne pragnienia. Poprzez skupienie uwagi na Nim, stawałem się bardziej i bardziej świadomy Jego obecności, bardziej z Nim zharmonizowany i zdolny słyszeć.

5 czerwca 1982 roku wstałem wcześnie i poszedłem do kościoła teścia, by pomodlić się w samotności. Najpierw opowiedziałem Bogu wszystko, co musiałem Mu powiedzieć, żeby oczyścić umysł z rupieci. (Nasza potrzeba rozmowy z Bogiem i uwolnienia się od ciężarów przeszkadza nam w usłyszeniu Jego słów, skierowanych do nas). Potem znieruchomiałem i skupiłem myśli na Nim prosząc by do mnie przemówił.

Wkrótce miałem myśli o Bogu, który do mnie przemawia, i tak zapisałem w dzienniku, co „usłyszałem”. Usłyszałem tylko kilka rzeczy i nawet wtedy nie byłem pewien, czy to byłem „tylko ja”, czy też mówił Bóg. W perspektywie czasu nauczyłem się, że cichy, niedosłyszalny głos jest w pierwszej chwili nie do odróżnienia od głosu naszego umysłu. Faktycznie tylko wówczas, kiedy nalegamy i robimy zapis Jego słów, powoli nauczymy się różnicy. W swoich notatkach zapisałem: „Prosiłem Boga o potwierdzenie, żebym wiedział, czy to było od Niego, czy też to moje własne echo”.

Następnego dnia znów zadzwonili przyjaciele z Teksasu. Modlili się: „Panie, wydaje się, że Steve jest na rozdrożu i prosi o przewodnika”. Pan odpowiedział im: 

Steve już dostaje moje przewodnictwo I jest Moim umiłowanym. Nie nauczył się jeszcze odbierać Moich słów, jak wy, lecz umiejętność rozpoznania Mojej obecności, Moich błogosławieństw i oświadczeń to wielki krok naprzód… Wszyscy, którzy mnie szukają, są w stanie Mnie znaleźć, jeśli naprawdę otworzą swe serca. Znajdą Mnie w obrębie swoich własnych dusz, gdzie przebywałem od zawsze w sekretnym miejscu… Steve musi podążać tam, dokąd go poprowadzę. Uczy się szybko o Moich prawdach duchowych… Musisz zawsze żyć w wierze, a nigdy w strachu. Musisz zawsze wiedzieć, że i Moja miłość i ochrona i przewodnictwo idą wszędzie z tobą i z każdym, kto mnie prawdziwie szuka.

 Ponownie przyjaciele nie byli oni świadomi, że już zacząłem słyszeć głos Boga i, że prosiłem o potwierdzenie. W rzeczywistości powyższe słowa były dla nich zagadkowe, gdyż myśleli, że wciąż jeszcze zmagałem się z nauką słyszenia. A jednak Bóg powiedział im, że już mnie prowadzi. Zadzwonili, żeby przekazać mi te słowa. Kiedy opowiedziałem im o moim obecnym „słyszeniu”, byli bardzo rozradowani i powiedzieli: „ Och, teraz te słowa mają sens!  Myśleliśmy, że może Bóg prowadzi cię generalnie poprzez okoliczności”.

Tak oto dowiedziałem się, ze faktycznie przedarłem się przez zasłonę i wszedłem w nową relację z Bogiem, której wcześniej nigdy nie doświadczyłem. Z biegiem czasu nauczyłem się, że my wszyscy słyszymy głos Boga. Problem polega na tym, by umieć rozpoznać, że to Bóg, który jest odrębny od naszego własnego umysłu. Nieustannie słyszymy dwa głosy: głos naszego umysłu (nasze sumienie) i głos Boga. Wielkim wyzwaniem jest umiejętność ich rozróżnienia.

Sumienie jest dziełem ludzi. Nasi rodzice, nauczyciele, koledzy i inni formują I nadają kształt naszemu sumieniu we wczesnej fazie naszego życia. Bożki w naszym sercu królują nad sumieniem. Sumienie tylko wówczas jest naszym właściwym przewodnikiem, jeżeli dojdzie do jego zjednoczenia z głosem i charakterem Boga. Staje się tak dopiero po obaleniu idoli.

Początkowo głos Boga wydaje się być w konflikcie z głosem naszego umysłu I często z Nim walczymy. Jest to walka między Bogiem a idolami w naszych sercach. Ktokolwiek zwycięży w tej walce, staje się nadrzędnym władcą w tej szczególnej dziedzinie życia. Jeżeli wygra idol, nie będziemy słyszeć Boga właściwie w tej dziedzinie życia do czasu, gdy Bóg rzuci ponownie wyzwanie idolowi i obali go. Ostatecznym celem jest odnowienie naszego umysłu, gdy nasze sumienie jest w stałej i pełnej zgodzie z głosem Boga.

Testowanie naszej wiary

Po tym, jak rozpoznałem głos Boga na początku czerwca 1982 roku, pławiłem się w świetle Jego głosu przez następnych kilka tygodni. Bóg dał mi wiele objawień i okazały się fundamentalne dla powołania, które mi przeznaczył i dla mojego zrozumienia Jego dróg. Są one osobiste i nie mają bezpośredniego związku z celem tej książki, czyli jak słuchać głosu Boga.  Ale nauczyłem się jednej ważnej zasady, być może przez przypadek, lecz wiem, że był on z boskiej inspiracji. Jest to prawo dwóch świadków.

Krótko po tym, jak zacząłem słyszeć, poprosiłem Boga o tak zwany “osobisty werset z Biblii”. Dał mi On wtedy odniesienie do Biblii, które zaraz sprawdziłem. Od początku zauważyłem, że otrzymane od Niego wersety z Pisma, zawsze miały coś wspólnego ze słowami, które mi dopiero co przekazał. W końcu oświeciło mnie, że Bóg potwierdzał Swoje słowa w formie dwóch świadków i, że Duch i Słowo dają świadectwo prawdzie.

Był to prosty sposób otrzymania natychmiastowego potwierdzenia Jego słów. Później miałem okazję zauważyć, że Duch używał tego sposobu nie tylko, jako dwóch świadków, lecz również, jako okazji by nauczyć mnie duchowej zasady, stojącej za słowem pisanym. Od tego czasu moje zapiski są pełne odnotowani, gdzie Duch Boży uczył mnie, jak operuje boskie prawo w sprawach takich, jak wojna duchowa, modlitwa wstawiennicza, udzielanie prawdziwej sprawiedliwości i łaski innym. Tą drogą rozpocząłem naukę intencji prawa a nie tylko jego powierzchownego stosowania.

Nie nauczyłem się tak naprawdę wojny duchowej dopóki Jego wypowiedziane słowo nie zostało przetestowane w ogniu większym niż wszystko, co mogłem sobie wyobrazić. Byłem za młody do tych spraw, by wiedzieć, że Bóg uśmierca wszystko, co kocha – najpierw Jezusa Chrystusa, a później innych – tak, żebyśmy mogli zjednoczyć się z Nim i zidentyfikować się z Jego śmiercią. Przypuszczam, że błędnie założyłem, iż Bóg testuje nas jedynie do granicy katastrofy, lecz nigdy nie zepchnąłby nas w przepaść. W to miejsce odkryłem, że Chrystus wytyczył drogę do krzyża dla nas wszystkich, dlatego, że nie każe nam znosić więcej, niż On sam wcześniej zgodził się znieść. Umarł nie po to, byśmy mogli uniknąć śmierci lecz, by nauczyć nas, jak umrzeć, by nasza śmierć miała znaczenie i cel.

W ciągu czerwca 1982 roku Bóg ofiarował mi słowa pocieszenia pokazując, że nie mam się obawiać przyszłości lecz mieć wiarę, że jest On zdolny zaopatrzyć mnie i poprowadzić. Oczekiwałem, że nadciągnie On z wielką mocą i majestatem by wybawić mnie od wszelkich problemów. Zamiast tego odkryłem, że gdy Bóg przybywa nas zbawić, uśmierca nas tak, jak uczynił to ze swoim jednorodzonym i ukochanym Synem. Zdarzyło się, że moja sytuacja osiągnęła stan krytyczny w lipcu 1982. Byłem bezrobotny przez siedem miesięcy (bez możliwości znalezienia pracy, mnie ważne, jak bardzo próbowałem), zostałem doprowadzony do miejsca, gdzie nie miałem już nic, oprócz mojej rodziny. Gdyby Bóg nie wybawił mnie do lipca, zostałbym zgnieciony przez długi i musiałbym pracować, jak niewolnik - bez zapłaty (całkiem dosłownie).

9 lipca 1982 roku modliłem się o poznanie, czy Bóg zamierzał mnie wybawić tak, jak mi obiecał. Otrzymałem wers z Księgi Habakuka 2:3 

Jest to widzenie na czas oznaczony, lecz wypełnienie jego niechybnie nastąpi: a jeśli się opóźnia, ty go oczekuj, bo w krótkim czasie przyjdzie niezawodnie. 4 Oto zginie ten, co jest ducha nieprawego, a sprawiedliwy żyć będzie dzięki swej wierności ”.

To zdecydowanie nie był dobry znak. Miałem nadzieję, że Bóg miał na myśli ostatnią frazę tego 3-go wersetu sugerującą, że wizja się NIE opóźni. Zamknąłem Biblię i starałem się już o tym nie myśleć. To z pewnością nie były słowa, które chciałem usłyszeć. Z pewnością Bóg by mi tego nie zrobił. Ostatecznie pokładałem całą moją wiarę w Jego zbawienie. Na pewno Bóg uhonoruje moją wiarę. Nie wiedziałem wówczas, że Bóg przemawia do nas, by dać nam wiarę a potem dokłada do naszej wiary cierpliwość, która nadchodzi jedynie przez testowanie i cierpienie. Jakub 1:3 mówi: „Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość.” Rzymian 5:3 mówi nam: „ucisk wyrabia wytrwałość.” Zdecydowanie nie chciałem uczyć się wytrwałości. Pragnąłem, by Bóg po prostu wylał ją na mnie. Ale On tego nie zrobił.

Następnego dnia (10 lipca 1982 r.) Bóg powiedział mi:

Wiele dla Mnie zniosłeś i Ja cię zbawię. Lecz najpierw udaj się do Egiptu. Tam ujrzysz moje wielkie dzieła. Konieczne jest, byś udał się do Egiptu. Nie obawiaj się tam podążyć, bo Ja zawsze będę z tobą. Nie odtrącę cię. Nadal będę do ciebie przemawiał i uczył cię nowych rzeczy każdego dnia.

Ojcze, a co z Twoimi wcześniejszymi obietnicami dla mnie?

Zostały jedynie opóźnione, jak to powiedziałem wczoraj. Z pewnością zostanie spełnione wszystko, co powiedziałem. Jeślibyś miał dojść do władzy, jak Józef, musisz najpierw być w lochu tak, jak i on. Nie lękaj się, gdyż Ja nauczę cię tego, czego i jego nauczyłem i będę mówił do ciebie tak, jak mówiłem do niego.

 Przez co poznam, że do mnie przemówiłeś? Zapytałem raczej gniewnie.

Jakub 1:19 ... „Wiedzcie, bracia moi umiłowani: każdy człowiek winien być chętny do słuchania, nieskory do mówienia, nieskory do gniewu.”

(Później, gdy już trochę ochłonąłem): dlaczego wizja musi zostać opóźniona?

Jakub 1:2 – 4 ...Za pełną radość poczytujcie to sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. 3 Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. 4 Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali, nienaganni, w niczym nie wykazując braków.”

Potem Bóg powiedział wprost: „Poprosiłeś mnie o wiele.”

Otóż to, prawda. Rzeczywiście poprosiłem Boga o wiele. Jak wszyscy inni, chciałem poznać Jego oraz moc Jego zmartwychwstania. Pragnąłem, by Bóg użył mnie do zaprowadzenia Swojego Królestwa. Być może była to tylko cielesna ambicja, zamaskowana duchową szatą, ale nie chciałem być jedynie przeciętnym Chrześcijaninem, który nic nie widział, nic nie słyszał, a wiedział jeszcze mniej. A przecież czytałem Pismo, mówiące o panowaniu i królowaniu razem z Nim i wiedziałem, że chcę być częścią tej grupy. I tak szybko, jak odkryłem, że Bóg przemawia do ludzi i współcześnie, wiedziałem, że nie spocznę, dopóki nie zbadam gruntownie całej tej sfery Chrześcijańskiego doświadczenia.

A potem zaczął się zjazd w dół w stronę kompletnej śmierci i destrukcji, aż straciłem wszelką nadzieję

na ponowne ujrzenie światła. Przeniosłem moją rodzinę do Minnesoty, aby żyć z moimi rodzicami w nieskończoność. W tym czasie moja matka umierała na raka i musiałem pomóc w opiekowaniu się nią podczas, gdy mój ojciec pracował, by związać koniec z końcem. By spłacić zadłużenie pracowałem bez nadziei na wynagrodzenie. Moja żona podjęła pracę na nocną zmianę w domu opieki, jako pomoc pielęgniarki. Potem jedna z naszych córek zachorowała na nerki. Choć wiele się modliłem, nie stanowiło to żadnej różnicy. Nie miałem pieniędzy na lekarstwa, choć wiedziałem, co należałoby robić. W końcu musiałem się dla niej wystarać o numer ubezpieczenia socjalnego oraz „zieloną kartę”, żeby mogła pójść do szpitala Uniwersytetu Minnesota na leczenie.                                                                                                                                                                                           

Ostatecznie 23 października 1982 roku wkroczyłem „do ciemnego obłoku, w którym był Bóg”. (Wj 20:21). Tamtego dnia umarłem. Moje rozumienie Boga zawiodło mnie kompletnie. Straciłem wszelką nadzieję. Nie pozostała mi już żadna wiara w to, że spełni On przeznaczone dla mnie obietnice. To co zdruzgotało mnie najbardziej, to wiedza, że Bóg naprawdę do mnie przemawiał, a jednak w jakiś sposób mnie opuścił. Gdy wracałem pieszo do domu tamtego wieczoru, po tym, jak odprowadziłem żonę do miejsca pracy na drugim końcu miasta, poprosiłem Boga, by pozostawił mnie w spokoju i pozwolił mi prowadzić normalne życie, jak wszyscy inni. „ Nie potraktowałbym tak własnego psa!” powiedziałem w kompletnej desperacji. W swoich osobistych zapiskach na ten dzień napisałem:

Myślę, że jestem u kresu wytrzymałości . Równie dobrze mogę przyznać, że jestem zrujnowany i będę musiał zacząć wszystko od początku, zaplanować życie na nowo. Wiara jest zbyt niepraktyczna. Równie dobrze mogę przyznać, że to nie działa, przynajmniej w moim przypadku. Im bardziej próbuję podejść do problemów z właściwym nastawieniem, tym mocniej Bóg wali mnie w głowę. Tak, jakby chciał, bym przyznał się do ruiny i „rzucił ręcznik”. Dotąd przyjmowałem wszystkie ciosy i podnosiłem się, by walczyć dalej. Być może, gdy poddam się i odejdę, On przestanie wdeptywać mnie w ziemię. To nie fair, a On nie jest sprawiedliwy, obiecując jedno, a robi drugie. Gdyby chociaż czasem dodał mi odwagi, to jakoś bym wytrwał. Jednak znam ludzi, którzy potrafią lepiej kierować pracownikami, niż robi to Bóg. Przestaję się starać Go zadowolić. Odchodzę.”

Potem ogarnęła mnie rozpacz, byłem, jak nieżywy przez następne 42 dni. W tamtym czasie moja żona nie wytrzymywała już napięcia i powiedziała, że jeśli nic się nie zmieni do końca roku, to będzie zmuszona wziąć dzieci i przeprowadzić się do Wisconsin do swoich rodziców. Wiedziałem, że ma rację, lecz nic nie mogłem zrobić, by zmienić tą sytuację.

W tym samym czasie moja matka była praktycznie przykuta do łóżka i potrzebowała mnie bardziej, niż kiedykolwiek. Więc się modliłem – lub raczej informowałem Boga – że jeśli nic się nie zmieni do końca roku, to spakuję się w jedną walizkę i pojadę autostopem na południe z całą rodziną. I, gdyby nikt nas nie podwiózł, pójdziemy pieszo. Lecz pomimo tego i tak wiedziałem, że Bóg mógłby mi to z łatwością uniemożliwić, gdyby tylko zechciał. Nie było już nic do zrobienia oprócz czekania, aż Bóg coś zrobi.

Później - 4 grudnia 1982 roku - Bóg zaczął działać. Minął właśnie, co do dnia, rok od czasu, gdy zrezygnowałem z bycia pastorem kościoła w Nowym Meksyku. Otrzymałem tego dnia paczkę biuletynów od organizacji Sieć Modlitwy. Ich czytanie przypadło na początek końca mojej próby, bo teraz zacząłem rozumieć przyczynę, dla której Bóg poddał mnie takiej męce. Co więcej, dokładnie rok po tym, jak fizycznie opuściliśmy Nowy Meksyk, otrzymałem telefoniczną ofertę pracy na stanowisku zecera w nowej firmie w Arkansas.

 Był 30 grudnia 1982 roku. Bóg zmieścił się w terminie, a ja nie musiałem jechać autostopem na południe. Pewna osoba przyjechała vanem, żeby przetransportować nas do Arkansas. Opuściliśmy Minnesotę 22 stycznia i przybyliśmy do Batesville, Arkansas 23-go.

Minęło dokładnie 414 dni od dnia mojej rezygnacji z bycia pastorem – od 05.04.1981 do 22/23.01.1983. Mój „Czas Przeklęty” nareszcie się skończył. Na pewno w tamtych dniach pomogłaby mi wiedza o wymiarach czasu. Niestety, nie wiedziałem nic o „Czasie Przeklętym” aż do 1991 roku. Kiedy narody są w fazie Czasu Przeklętego ta wartość przekłada się na cykle 414 lat. Gdy stosuje się go do sytuacji osobistych, cykle są 414-o dniowe. Ale to już temat na inną książkę.

Wieczorem, w przededniu mojego wyjazdu z Minnesoty, miałem długą rozmowę z moją matką wiedząc, że jest to ostatni raz, gdy widzę ją żywą. Powiedziała mi, że modliła się i wiedziała, że to z woli Boga przenosimy się do Arkansas. Była spokojna i już wstąpiła do Bożego odpoczynku, kiedy umarła 15go lutego. Moja matka była niezwykłą kobietą. Jej modlitwy i wiara ukształtowały moje życie bardziej, niż wpływ kogokolwiek innego.

Czas Odnowy

W mojej książce “Sekrety czasu” zademonstrowałem, jak Bóg zawsze wydaje się dodawać 76 lat na koniec 414-o letnich okresów tak, by doprowadzić do Czasu Błogosławionego (490 lat). Liczba 76 wskazuje na czas oczyszczenia i odnowy, by doprowadzić nas w pełni do idealnej woli Boga. Ja nie  byłem wyjątkiem. Ukończywszy swój 414-o dniowy czas dyscyplinowania i testowania, wkroczyłem na koniec, poprzez okres 76-o dniowy do Czasu Błogosławionego. Okres 76-o dniowy trwał od 23 stycznia do 9 kwietnia 1983 roku. Chociaż byłem kompletnie nieświadomy istnienia tych precyzyjnych cykli czasowych, prowadziłem nadal staranne zapiski, które pomogły mi 10 lat później złożyć to w całość.

Poleciałem samolotem do Nowego Meksyku 27-o stycznia, żeby przetransportować nasze meble, które były tam w magazynie przez ostatni rok, do Arkansas. A później, 1-o lutego otrzymałem wiadomość od Sieci Modlitwy (do której formalnie przyłączyłem się 16-go  stycznia 1983 roku), że zostaliśmy wezwani do wojny duchowej na 7-go lutego. Zdecydowałem się na rozpoczęcie siedmiodniowego postu. Podczas tego postu uświadomiłem sobie, że spełniły się słowa Boga z 10-go lipca 1982 roku, kiedy powiedział, że podobnie, jak Józef, będę przebywał w lochu. Józef był w lochu przez 12 lat, ja zacząłem się z niego wydobywać dokładnie po 12 miesiącach.

9-go lutego, w czasie modlitwy przyszło do mnie uczucie, że powinienem odbyć podróż do Nowego Meksyku i Arizony, żeby pojednać się z przeszłością i, że powinienem wrócić do domu 8-go kwietnia. Usłyszałem też, jak On cytuje z Księgi Jonasza 3:4«Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona». Zrozumiałem z tego, że to ma być 40-o dniowa podróż. Jeżeli jej koniec miał przypaść na 8-go kwietnia, powinienem był wyruszyć 28-o lutego.

Naprawdę nie chciałem odbyć takiej długiej podróży, ani też nie sprawiło mi przyjemności stawienie czoła przeszłości. Ostatecznie, to oni usunęli mnie ze zgromadzenia i poprosili, bym złożył rezygnację. Wydawało mi się, że to ja zostałem skrzywdzony i to ja straciłem dosłownie wszystko. A teraz Bóg wymagał ode mnie, bym tracił czas i pieniądze na długą podróż, żeby pojednać się z przeszłością, zaoferować przeprosiny i nie wymagać niczego w zamian. Tak więc napisałem listy z prośbą o spotkanie z kierownictwem kościoła w Arizonie i Nowym Meksyku i pojechałem natychmiast na pocztę, żeby je nadać, zanim stracę odwagę.

Tego samego wieczora dostałem wiadomość od naszego nowego wynajmującego, że właśnie sprzedał dom i powinniśmy się wyprowadzić w ciągu 30 dni (do 10 marca). Wydawało się, że w tej sytuacji moja podróż stawała się niemożliwa. Były cztery „góry”, które należało usunąć, żeby podróż stała się możliwa. Po pierwsze: umierała moja matka i trudno było planować długi wyjazd tylko po to, by musieć go skrócić z powodu jej pogrzebu.

Po drugie: dopiero co przeprowadziłem się do Batesville nie tylko, żeby pracować, lecz dodatkowo zostałem też poproszony o poprowadzenie grupy Studium Biblijnego, zorganizowanej pod wezwaniem Kościoła Królestwa Bożego. Jak miałbym wyjechać zaraz po swoim przybyciu? Nie, grupa musiałaby się zgodzić i zlecić mi wyjazd drogą „nałożenia rąk”.

Po trzecie: byłem sceptyczny na myśl, że ludzie z Arizony i Nowego Meksyku mieliby się zgodzić na spotkanie ze mną. Potrzebowałem od nich zaproszenia i potwierdzenia zgody na spotkanie.

Po czwarte: potrzebowaliśmy domu, żeby przeprowadzić się, zanim wyjadę.

Otóż, moja matka zmarła 15 lutego i pojechałem na tydzień do Minnesoty (samochodem pożyczonym od przyjaciela). Dostałem zaproszenie z Arizony 28 lutego, w dniu rozpoczęcia 40-o dniowego odliczania do 8 kwietnia. To skorygowało moje rozumienie 40-o dniowego okresu. 28 luty to nie był dzień wyjazdu, lecz dzień otrzymania wymaganego zaproszenia.

Lokalna grupa z Batesville zleciła mi wyjazd w dniu 6 marca, tego samego dnia, kiedy znaleźliśmy nowy dom do wynajęcia. Przeprowadziliśmy się w dniach 7 – 9 marca. Rozpocząłem podróż 10 marca.  I tak, był to 30-o dniowy wyjazd w okresie 76-o dniowego czasu odnowy. (Wiele lat później odkryłem, że wszystkie okresy 76-o dniowe dzielą się naturalnie na 46 i 30.)

Z mojego punktu widzenia podróż była sukcesem. Wykonałem w jej trakcie wszystko, co zalecił mi Bóg. Nie oskarżałem, lecz tylko zaoferowałem swoje przeprosiny. Kiedy się z nimi rozstałem, byłem usatysfakcjonowany i wesoły w swoim sercu. Niestety, to pojednanie zdawało się przynieść więcej korzyści mi, niż im, lecz wiedziałem, że byłem posłuszny i zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Teraz mogłem przenieść się do nowego świata, który Bóg dla mnie otworzył.

Wróciłem do domu około północy 8/9 kwietnia, dokładnie 76 dni po przeprowadzce do Arkansas i 490 dni licząc od odejścia z kościoła w Nowym Meksyku. Znalazłem się w Czasie Błogosławionym i mogłem rozpocząć nowe życie.

Wnioski

Kiedy Bóg testował moją wiarę, nie zdałem tego testu – ja tylko umarłem. Cała moja wiara została wypalona w ogniu prób i wszystko, co pozostało, to Jego Słowo i wiara Jezusa. Brutalna prawda polegała na tym, że moja wiara była mało istotna dla Bożego planu. Moja wiara niczego nie tworzyła.

Bóg powalił mnie i doprowadził do stanu całkowitej rozpaczy, w którym nie miałem siły, żeby cokolwiek „ nazwać i to otrzymać”. Wszystkie Jego obietnice dla mnie były ustanowione wyłącznie mocą Jego słowa, niezależnie od tego, co robiłem, w co wierzyłem i czego się domagałem. Wszystko, czego On ode mnie wymagał, to żebym umarł i usunął się z drogi. Bóg dokonał wszystkiego sam „zgodnie z zamysłem swej woli” (Ef 1:11). Nie chełpię się z powodu wiary. Mogę tylko odczuwać dumę na myśl o wspaniałości i miłości Boga.

Stałem się nowym człowiekiem, nowym stworzeniem w Chrystusie poprzez osobiste doświadczenie, a nie tylko doktrynalnie. Uświadomiłem sobie, że nie jestem tu, by zamanifestować swoją wiarę, lecz by po prostu być świadkiem dzieł Boga, które widzę i słyszę. Bardziej niż cokolwiek innego wiem, drogą ciężkiego doświadczenia, że słowa z Listu do Rzymian 8:28 są prawdziwe

Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru.

Wierzyłem i uczyłem tego wersu z Pisma przez wiele lat, zanim Bóg poddał go próbie, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście nadal będę wierzył w Jego słowo w czasie próby ognia. W tamtym czasie (23 października 1982 roku) dokonałem interesującego odkrycia: w swoim umyśle nie mogłem nadal wierzyć w te słowa i dlatego napisałem: „Odchodzę”. A jednak gdzieś głęboko, w zakamarkach swojego ducha zawsze wiedziałem, że Bóg naprawdę współdziała we wszystkim dla mojego dobra. Była wiara w moim duchu w czasie, gdy wyszarpana została cała wiara z mojej cielesnej duszy i umysłu.

Wyciągnąłem z tego bardzo wartościowy wniosek. Wiara nie jest stanem umysłu; jest to stan ducha. Umysł radzi sobie jedynie z przekonaniami; domem wiary jest duch. Wiem, że apostoł Paweł również doświadczył wielu prób swojej wiary i dlatego mógł napisać w Liście do Rzymian 7:18: „Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro”.

Przypuszczalnie najbardziej godną uwagi lekcją, która przyswoiłem w tym wszystkim było to, że nasza wiara poddawana jest próbom NIE po to, by udowodnić naszą prawość i wierność, lecz żeby udowodnić, iż w naszym ciele nie mieszka dobro. Służy to pokazaniu nam ograniczeń ciała, a nie naszej siły w Bogu. Moje ciało ze swoimi cielesnymi przekonaniami było całkiem mocne, dlatego potrzebowało prawie całego roku, by umrzeć. Lecz gdy w końcu przestałem walczyć i umarłem, wtedy Bóg wskrzesił mnie, jako nowe w Nim stworzenie.

To wskrzeszenie było jednak dopiero początkiem. Było jeszcze wiele kluczowych lekcji, które musiałem sobie przyswoić. Objawienie na temat Józefa, przebywającego  w lochu przez 12 miesięcy, stosowało się tylko do pierwszego roku. Miało ono jednak również długoterminowy czas wypełnienia - 12 lat (1981 -  1993), który trwał do czasu końca Ery Kościoła. W tym czasie miałem jeszcze umrzeć dwukrotnie (jak dotąd) po to, by nauczyć się konsekwencji nieposłuszeństwa wobec głosu Boga.

Nigdy nie przestanę dziękować Bogu za Jego lekcje dyscypliny, gdyż nauczyłem się, że Pan karze swoich synów (Hbr 12:5 - 7). Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza? 84 Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę (Ps 139:8).

Słuchanie głosu Boga było najcudowniejszym i najwspanialszym doświadczeniem mojego życia. Lecz była to również próba ognia. Więc, gdy Bóg pokazał mi sceny z Księgi Wyjscia 20:8-21, gdy Izrael stał w oddaleniu, bojąc się wejść na górę w płomień, jak Mojżesz, żeby słuchać Jego głosu, doskonale rozumiem to uczucie. Gdybym w czasie rozpoczęcia tej podróży domyślał się, co mnie czeka, być może przyłączyłbym się do tłumu Izraelitów w oddaleniu.

Lecz Bóg zwiódł mnie poprzez skierowanie mojej uwagi na obietnice, które miały się spełnić bardziejj na końcu, niż w trakcie prób, które nadeszły. Z początku byłem dość zasmucony i zły na Niego za jego boski podstęp, podobnie, jak powiedział Jeremiasz, gdy został zakuty w kłodę, Jr 20: 1-9:

2 I kazał Paszchur poddać chłoście proroka Jeremiasza i zakuć go w kłodę, która się znajdowała w Wyższej Bramie Beniamina, w domu Pańskim. 7 Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść; ujarzmiłeś mnie i przemogłeś. Stałem się codziennym pośmiewiskiem, wszyscy mi urągają.

9 I powiedziałem sobie: Nie będę Go już wspominał ani mówił w Jego imię! Ale wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień, nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem..

Jeremiasz nie różnił się niczym od nas dzisiaj w tym, że on również musiał przejść próbę ognia swej wiary z powodu słowa, którego ośmielił się słuchać. Nasz Bóg jest ogniem pochłaniającym. Słuchanie Jego głosu nie jest wezwaniem do wspaniałego zwycięstwa, lecz wezwaniem do śmierci. Mówię to nie po to, by odebrać ludziom odwagę do słuchania Jego głosu lecz, żeby przekazać słowa pociechy tym, którzy umierają pośród Jego ognia.

Bóg nie nienawidzi tych, których karze; Bóg karze ponieważ kocha Swoje dzieci i zamierza oczyścić ich, jak złoto i srebro, żeby zastąpić ich nieczystości boską naturą. Zamierza stworzyć ludzi na Swoje podobieństwo, żeby mogli z Nim rządzić i królować i, żeby oni z kolei mogli uczyć innych, jak umierać, podążając za Jezusem na Krzyż.

Kochać naszego Ojca Niebieskiego

Świat zdaje się uważać, że w procesie wychowawczym dyscyplina jest szkodliwa dla poprawnego rozwoju dziecka. Niektórzy rodzice sprzeciwiają się karaniu swoich dzieci, gdyż chcą, by dzieci ich kochały. Nie zdają sobie jednak sprawy, że karanie to nie problem, dopóki nie wiąże się znęcaniem. Zarówno kara, jak i znęcanie się powinny być zdefiniowane przez Pismo. Oczywiście, jest to poza głównym tematem tego studium, lecz chcielibyśmy podkreślić, że dzieci, które kochają swoich rodziców to te, które we wczesnych latach życia były przez nich odpowiednio dyscyplinowane.

Tak samo jest z relacją z naszym Ojcem niebieskim. Chociaż dyscyplinowanie ze strony Ojca może być czasem dość surowe, skłaniające nas do ucieczki przed Nim, na koniec kochamy Go, gdyż karze nas, żebyśmy osiągnęli dojrzałość, zdolni pojąć Jego miłość rodzaju  agape. Najważniejsze przykazanie, jak powiedział Jezus, znajdziemy w Księdze Powtórzonego Prawa 6:4 i 5.

4 Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem - Panem jedynym. 5 Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił.

Tak bardzo koncentrujemy się na tej części, która przykazuje nam Go kochać, że zapominamy, jak to osiągnąć. Klucz znajduje się w  pierwszej części zdania: „Słuchaj, Izraelu”. Słuchać Go to pierwszy krok w kierunku miłowania Go. Po pierwsze słyszymy i to tworzy wiarę. Po drugie, nasza wiara testowana jest ogniem, żeby stała się czysta i nie zależała od ludzkiej cielesności czy rozumienia. To testowanie tworzy cierpliwość, czy wytrzymałość. Dopiero potem dostajemy udział w obietnicach. Hbr 6 mówi nam:

12 abyście nie stali się ospałymi, ale naśladowali tych, którzy przez wiarę i cierpliwość stają się dziedzicami obietnic. 13 Albowiem gdy Bóg Abrahamowi uczynił obietnicę nie mając nikogo większego, na kogo mógłby przysiąc, przysięgał na samego siebie, 14 mówiąc: Zaiste, hojnie cię pobłogosławię i ponad miarę rozmnożę. 15 A ponieważ tak cierpliwie oczekiwał, otrzymał to, co było obiecane.